Łukasz Wachowicz, Monika Jaskuła: Albania 2009 relacje z podrozy

Drukuj
Albania 2009
Podróż do kraju – zagadki.
Rozpoczęły się wakacje i pojawiło się pytanie: gdzie jechać? Chcieliśmy spędzić urlop w miejscu niestandardowym i nie drogim. Inne plany nie wypaliły, a w głowach zaświtała nam myśl o Albanii. Czasu pozostało nam niewiele, więc udaliśmy się do biura podróży. Okazało się, że tylko jedno z nich organizuje wycieczki do Albanii, w pozostałych zaskoczeni naszym wyborem agenci proponowali Bułgarię lub Chorwację. Poszliśmy na żywioł! Nasza wiedza na temat kraju, do którego się wybieraliśmy była nikła. Albania kojarzyła nam się jednoznacznie z konfliktem na Bałkanach. Znajomi żartowali, że w razie czego będą zbierać na okup. Podekscytowani i trochę niepewni wyruszyliśmy w 40-godzinną podróż autobusem.
Na serbskiej autostradzie W trasie

Nasza droga w skrócie:
-Polska (2-godzinny nocny postój w Katowicach w oczekiwaniu na przesiadkę – koszmar!)
- Słowacja (ładne widoki, dobre drogi, ale generalnie przespana)
- Węgry (jedna, długa autostrada, nie zobaczyliśmy ani jednego miasta a przez większość drogi wcinaliśmy węgierski słonecznik z Polski)
- Serbia (po prostu hektary kukurydzy, przy granicy z Czarnogórą zachwycała widokami)
- Czarnogóra (kraj kontrastów: zachwycająca przyroda i walące się wioski)
W Czarnogórze przesiadaliśmy się do busa i przez resztę drogi towarzyszyło nam puszczane przez kierowcę bałkańskie disco.
Tuż za granicą Albanii z Czarnogórą pierwsze zaskoczenie – przyjemna restauracja i sklep z pamiątkami.
Granica Sklep z pamiątkami
Po wielu męczących godzinach wreszcie jesteśmy – ośrodek Xixa w Kavaje, na południe od Durres. Bardzo przyjemny kompleks z basenem, restauracją i kawiarnią przy plaży. Nasz domek także przypadł nam do gustu. Po spotkaniu z rezydentem (Albańczykiem świetnie mówiącym po polsku) po raz pierwszy i ostatni daliśmy się „zrobić w konia”. Pan z administracji wymienił nam euro na leki po niekorzystnym kursie. Wygłodniali po długiej podróży udaliśmy się na poszukiwanie miejsca, w którym można zjeść jakieś miejscowe specjały. Trwało to długo, gdyż puste knajpy odstraszały (było już po sezonie). W końcu zdesperowani wybraliśmy pierwszą lepszą jadłodajnię przy drodze i posililiśmy się „tradycyjnym albańskim daniem”, czyli spageti karbunara (pisownia oryginalna). No i plaża! Morze było bardzo ciepłe, kąpiel w nim przypominała pluskanie się we własnej wannie. Niestety Albańczycy nie wiedzą, co to porządek – śmieci na plażach były wszechobecne!
Plaża – Xixa Resort (Kavaje) Sterty śmieci
Powoli ogarniała nas senność, na skutek zmęczenia lub wypicia birra Tirana. Bardzo nam też zasmakował buk, czyli albański chleb. Po szybkiej regeneracji wybraliśmy się na wieczorny spacer po plaży. Zaliczyliśmy pierwszy albański zachód słońca popijając wino (nie zidentyfikowaliśmy jego pochodzenia, ale będziemy się trzymać wersji że było albańskie).
Podsumowując – bardzo udany początek.
Zachód słońca nad Adriatykiem Częsty widok na plaży
Wniosek po pierwszym dniu: nikt w tym kraju nie mówi po angielsku, wiec jeszcze przed snem nauczyliśmy się paru podstawowych zwrotów po albańsku, jak na przykład nasze ulubione: mirupafshim (czyli do widzenia). Bunkry (pozostałości po komunistycznym ustroju i dyktaturze Hoży) oraz myjnie (lavazh) są po prostu wszędzie!


Wszechobecne bunkry
W planach na następny dzień była pobudka o ósmej, jednak dopiero o dziesiątej zlądowaliśmy na plaży. Było bardzo gorąco! Leżaki z parasolem bardzo powszechne na albańskich plażach znakomicie spełniały swoją rolę. Po orzeźwiającej kąpieli w basenie postanowiliśmy wybrać się do Durres. Czekało na nas nie lada wyzwanie – przejście na drugą stronę ulicy i złapanie busa do centrum. Udało się! Wysiedliśmy w starej, portowej części miasta, więc postanowiliśmy zobaczyć jego główne atrakcje. Kupiliśmy tanie, słodkie winogrona i podziwialiśmy meczet (nie weszliśmy do środka ze względu na brak odpowiedniego odzienie). Nasz następny cel to największa atrakcja Durres – antyczny amfiteatr (największy na Bałkanach). Tu upał osiągnął swoje maksimum! Przespacerowaliśmy się głównym deptakiem ciągnącym się wzdłuż portu, na jego końcu znajduje się baszta wenecka.
Przed meczetem Faith Amfiteatr w Durres
Po powrocie poszliśmy tradycyjnie już na spacer, podziwiać kolejny zachód słońca. Później spędziliśmy miły wieczór w restauracji na molo podziwiając oświetlone nocą centrum Durres.
Mały odpoczynek Nocne atrakcje Durres
Kolejny dzień zaczął się dla nas podobnie jak poprzedni – słodkie lenistwo na plaży.
Kąpiel w morzu, spacer po plaży… Żyć nie umierać! W pobliżu leżał zatopiony wrak statku, w którym miejscowy rybak urządził sobie połów. Piasek na dnie wyglądał jak złoto! Przy brzegu stały małe łódeczki, a na żaglach dumny napis głosił: Albania: A New Mediterranean Love. Skosztowaliśmy miejscowego, plażowego specjału: misry, czyli grillowanej kukurydzy. Polecamy!
Grunt to dobra promocja! Misra – mniam!
Po obiedzie wyruszyliśmy do centrum Durres. Całkiem przypadkiem udała na m się dotrzeć na wieżę widokową – ruiny rezydencji króla Zogu. Widok cudny! Całe miasto jak na dłoni!

Panorama Durres

Udał nam się odnaleźć pocztę! Postanowiliśmy ruszyć na Durres Plaz. Troszkę się zagapiliśmy, wysiedliśmy za daleko, więc trzeba było kawałek iść z powrotem. Zobaczyliśmy „spodek” – restauracje na morzu, plus kawałek dalej ładny cypelek z mini molo i knajpą. Zbliżała się osiemnasta, więc po zjedzeniu miejscowych fast-foodowych specjałów w przytulnej knajpce z kelnerem mówiącym po angielsku, poszliśmy na „przystanek”. Bardzo długo trwało zanim złapaliśmy busa, ale uff, udało się! Po powrocie do ośrodka - plaża! Piwa – Tirana i Amstel umilały nam wieczór. Po zmroku krótki odpoczynek w pokoju no i zaplanowana wcześniej impreza! Disco mieściło się w kurorcie sąsiadującym z naszym. Pełen luksus! Stoliki tuż przy basenie. Parkiet, muzyka i piwo po 250 ALL. Zbierało się jednak na burzę. Błyskawice na morzu to jest coś!
Impreza! Najpopularniejsze piwa Amstel i Tirana
Burza nad Adriatykiem Xixa nocą
Dzień IV – nic z porannej pobudki. Z planowanej 8 zrobiła się 10 i z opóźnieniem wyruszyliśmy do Tirany. Dość szybko złapaliśmy autobus i za 150 leków, okrężną drogą dotarliśmy do stolicy. Zaczepił nas taksówkarz i łaskawie daliśmy się zawieść do centrum, tj. na plac Skandenberga (cena: 300 leków). Zobaczyliśmy Muzeum Historyczne, pomnik Skanderbega, meczet i ruszyliśmy bulwarem w stronę uniwersytetu. Przejście przez ulice w jednym kawałku zawdzięczamy chyba cudowi! Minęliśmy podupadłe mauzoleum Envera Hoży. Na placu Matki Teresy postanowiliśmy się posilić w podróbce McDonalda – McKolonat. Tuż obok znajdował się stadion narodowy i uniwersytet. Następny cel – Kolorowe Bloki, które są obecnie wizytówką Tirany

Centrum Tirany Kolorowe bloki
W drodze do nich zahaczyliśmy o targ owocowy. Kupiliśmy winogrona, pigwy i brzoskwinie. Udając się w kierunku przystanku autobusowego zauważyliśmy skryty w wąskiej uliczce, ale za to bardzo długi targ. Ogrom modnych ubrań (podróbek włoskich marek) wprawił damską część naszego teamu w nie lada ekscytację!
Tirana – Plac Skandenberga
W końcu wpakowaliśmy się w autobus do Durres i tym razem inną drogą – autostradą wróciliśmy do miasta. Do Golem zawiózł nas ten sam kierowca, co dzień wcześniej, pamiętał nawet gdzie się zatrzymać. Zrobiliśmy zakupy a potem plaża i wichura! Kąpiel przyjemna, ale wyjście z wody – brrr! Był to pierwszy wieczór, który byliśmy zmuszeni spędzić w długich rękawach.

Wietrzny dzień na plaży
Zaszaleliśmy – zjedliśmy kolacje w restauracji XIXA przy plaży. Sałatka grecka, penne al arabica i dwa wielkie piwa w szałowych kuflach. Przygrywał nam muzyk o dziwnym akcencie śpiewający amerykańskie klasyki.
Dzień V – Kruja. Wystartowaliśmy ok. 9:30. W Durres wsiedliśmy do busa do F.Kruje (rozszyfrowaliśmy ten skrót jako Dolną Kruję). Nie mieliśmy przy sobie mapy, w przewodniku nie było opisu Kruji, więc zaufaliśmy instynktowi. Przesiedliśmy się z jednego busika do drugiego. Jechaliśmy do Kruji sami z panem kierowcą. Droga w wyższych partiach była bardzo ciekawa, przypominała serpentynę, widoki były coraz lepsze. Kierowca wysadził nas w najlepszym możliwym miejscu. Udaliśmy się w stronę położonej wyżej warowni i muzeum Skanderbega, który prezentował się bardzo okazale. Po drodze pełno kramów z pamiątkami, zauważyliśmy nawet polski autokar! Zachwycił nas widok z góry! Duże wrażenie zrobiło też na nas Muzeum Etnograficzne.
Muzeum Etnograficzne w Kruji
Muzeum Skanderbega Panorama Kruji

Bazar w Kruji

Warownia

Popstrykaliśmy kilka fotek i udaliśmy się w kierunku klimatycznego, wręcz bajkowego bazaru Później nasz wzrok przykuła sympatyczna knajpka z widokiem na wzgórze, więc odezwały się żołądki. Menu było po angielsku, ale i tak zamówiliśmy nie wiadomo co (jak się później okazało mięsną potrawkę). Do wyboru mieliśmy m.in. gotowaną głowę, serce, płuca i nerki! W busie do F.Kruji jechał z nami młody Albańczyk, który robił nam zdjęcia komórką i ciągle nas zagadywał. Po drodze dosiedli się też policjanci, lecz ich obecność nie skłoniła kierowcy do stosowania się do przepisów drogowych (nie miał pasów, rozmawiał przez telefon, w busie było o kilka osób za dużo itd.). I znów jesteśmy w Durres. Poszliśmy tam do centrum handlowego Blue Star (jedynego w Durres) i w markecie zaopatrzyliśmy się w raki rushi (bałkańska alkoholowa specjalność), którą później spróbowaliśmy. Wróciliśmy do naszego kurortu i resztę leków wydaliśmy na pigwowy dżem i oliwki. Zwieńczenie dnia był oczywiście zachód słońca na plaży, popijany rakiją i zagryzany kukurydzą.
Raki i albańskie kieliszki Niestety ostatni już zachód słońca
Ostatni dzień w Albanii spędziliśmy również na plaży, dopracowując wakacyjną opaleniznę i zajadając tanie jak woda akullore, czyli lody.
Wyjeżdżaliśmy czując ogromny niedosyt. Podświadomie czuliśmy jak wiele Albania ma do zaoferowania, a jak niewiele udało nam się zobaczyć i doświadczyć. Albania to przede wszystkim fascynujący ludzie, bardzo dumni ze swojego kraju i przedsiębiorczy. Wydawało nam się, że skrywają jakiś sekret, jednak mimo dużej otwartości na gości zza granicy, był on dla nas niedostępny. Kultura albańska także pozostała dla nas zagadką. Uznaliśmy, że aby poznać ten kraj i jego mieszkańców najlepiej, jak to jest możliwe z perspektywy turysty, trzeba się tam udać we własnym zakresie, nie korzystając z ofert biur podróży. Kolejnym powodem dla którego musimy tam jeszcze pojechać jest południe kraju, którego wybrzeże leży nad Morzem Jońskim. Od Albańczyków słyszeliśmy, że jest wręcz bajkowe!
Na naszej podróżniczej mapie świata Albania wciąż pozostaję znakiem zapytania, więc na pewno tam wrócimy!
„Tak, wszyscy powinni tam pojechać. A przynajmniej ci, którzy wymieniają nazwę <>. To powinien być obrzęd inicjacyjny, ponieważ Albania jest podświadomością tego kontynentu. Tak, Albania to europejskie id, to jest lęk, który nawiedza nocą śpiący Paryż, Londyn i Frankfurt nad Menem. To jest ciemna studnia, w głąb której powinni zerknąć ci, którym wydaje się, że bieg rzeczy został ustalony raz na zawsze.”
Andrzej Stasiuk, „Jadąc do Babadag” (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2008)
Autorzy:
Monika Jaskuła (studentka ekonomii na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu) i Łukasz Wachowicz (student elektrotechniki na Politechnice Poznańskiej) – spragnieni wrażeń poszukiwacze przygód oraz początkujący globtroterzy ;)
DMC Firewall is developed by Dean Marshall Consultancy Ltd