Autor: Artur Kamiński

Kiedyś w kabarecie artysta scen przekonywał, że w światowych rankingach w wydobyciu węgla, nadprodukcji ziemniaków czy sprzedaży płaszczy ortalionowych jeśli nie jesteśmy "za" Albanią, to jesteśmy "przed". Wystarczająco to optymistyczne i obiecujące, żeby tam pojechać. Gdy jedzie jedno auto, zebranie załogi nie jest problemem. Choć wydaje się, że jechać w jedno auto do Albanii jest "troszku smieszno, troszku straszno". Że kraj dziki, że daleko, że czarni nas zjedzą, że upał? Jedziemy. Jest połowa lipca.
Trudno idzie przecięcie zawodowo-domowej pępowiny. Kolejne sytuacje opóźniające wyjazd nie zapowiadają idylli w czasie wyprawy. W końcu lądujemy na Słowacji u Cyrila w jego chacie, gdzie następnego dnia przygotowujemy wrześniową imprezę pod Wielką Raczą. I dopiero w sobotę startujemy do Albanii.
Na przejazd założyliśmy 3 dni. Można krócej. Na Węgrzech i w Serbii duży dystans pokonujemy autostradą. Oczekiwanie na odprawę na granicy Unii (pamiętacie jeszcze, co to jest granica?) zajmuje prawie 3 godziny. Pierwszy biwak na łonie przyrody wypadł w Serbii. Jakieś krzaki, nieużytki. O piątej rano budzi nas walenie w maskę. Serb z długą bronią na ramieniu gestami przekonuje, że nie możemy tu stać i mamy odjechać. Mało zachęcające, jak na początek wyprawy. Dosypiamy na pobliskiej, sympatycznej stacji benzynowej.
Niedziela to migające przed oczyma kolejne, dwujęzyczne drogowskazy i wizje dzikich biwaków w Albanii. Jak TAM będzie, czy też będą problemy z biwakowaniem? Próbuję opisać, o czym się myśli, jadąc jednym autem. I że - tak samo, jak steoretypowe opinie o Albanii - większość problemów leży w naszej głowie. I, co pokazał czas, w przypadku Albanii nie ma to ZUPEŁNIE żadnego uzasadnienia.
.jpg)
Przez Novi Pazar i Berane, Wieczorem dojeżdżamy do kempingu w Plav, jeszcze w Czarnogórze. Miejsce przyjemne, czyste i tanie. Dobrze położone do rozpoczęcia podróży do Albanii. Chociaż to znowu tylko nasza głowa: czemu od razu nie wjechać do Albanii i tam znaleźć fajne miejsce na biwak? Potrzebujemy oswoić się z tym, co nas czeka? Jeszcze raz przemyśleć decyzję? Czy - banalne - wziąć ostatni prysznic w cywilizowanych warunkach? Widok na jezioro i góry Albanii nie pozwala zasnąć. Jesteśmy tuż, a jednak jeszcze nie tam. Robię górom nocne zdjęcie na najwyższej czułości, jaką dysponuje aparat. To był błąd.
Dzień pierwszy, 18 lipca 2011 r. W południe budzimy celników na małym przejściu granicznym opodal Vermosh. Co jest ciekawe: czarnogórscy, zapytani o to, nie pozwolili robić zdjęć ich przejścia a albańscy nie mieli nic przeciwko temu. Dzięki temu flaga z dwugłowym lwem dumnie powiewa nad naszym samochodem (na zdjęciu). Dalej droga prowadzi do Vermosh, co nie jest dobrym kierunkiem, bo ślepym i niedobrym. Droga, którą można dojechać dalej, niż do ostatnich domostw w Vermosh, jest mało ewidentna i za drugim mostkiem (licząc od granicy) odbija w lewo pod ostrym kątem. Wiemy to, bo drugi raz obudziliśmy celników, a oni wiedzieli i wyjaśnili, jak jechać. Zdziwicie się może, uważając - nie bez racji - że w dobie globalnego systemu nawigacyjnego nie sposób zabłądzić. To częściowa prawda. Mapy wektorowe do odbiorników GPS obejmują w Albanii 3 główne drogi. Albania to ciągle nie jest target dla producentów map dla GPS. Jak w takim razie Albańczycy jeżdżą po własnym kraju? Mapy rastrowe do OZIego mają ponad 30 lat i troszkę nie odzwierciedlają stanu rzeczywistego. A mój nawigator sterował, z niemałym wyczuciem, według papierowej mapy Albanii 1:400 000, nosa i kompasu. Nie wyobrażacie sobie, jakie to przyjemne. OZI pracował pod fotelem tylko po to, żeby zapisywać ślad naszej drogi.

Zrazu szutrowa droga biegnie przez rozległe łąki i małe wioski jakby zapominała, że to wysokie góry. Potem droga coraz bardziej zapada się w rozległe, skalne doliny i biegnie - co w górach naturalne - po skalnych półkach ledwie przyklejonych na cyjanopan do zbocza. To może być mocno stresujące dla pasażera. Na stromych zboczach widać przyklejone małe wioski i pojedyńcze domy. Ludzie żyją tu podobno tylko latem, bo zimą funkcjonować tu się nie da. Częsty widok to rozciągnięte setki metrów plastikowych rur lub akwedukty transportujące wodę ze strumieni do domów, które woda omija albo wcześniej znika pod ziemią. Wokół rozciągają się coraz bardziej przepaściste, strome i wysokie góry. Piękne góry. Jedyne drogowskazy, jakie spotykamy, kierują do wiosek wysoko na zboczach. Nazwy wiosek namalowane na desce znajdujemy na naszej mapie. Potwierdzają pozycję, ale kierują w drogi kończące się ślepo. Tak zjeżdżamy do wioski z pocztą, kościołem, stacją benzynową i kiloma knajpkami.
Tam pierwszy raz spotykamy 2 rodzinne załogi Austriaków, jadące transporterami VW. Knajpy serwują jakieś dania, drinki i super zimną colę. Ze stacji benzynowej nie korzystamy, nie wiem nawet, czy była czynna. I znowu droga w dół, aż do miejsca, gdzie zaczyna się piąć serpentynami w górę. Po drodze zatrzymują nas robotnicy, bo wysoko nad nami budują czy remontują drogę. Koparka zwala w dół wielkie głazy. Mogą spadać na dolny odcinek drogi, więc ruch jest zatrzymany. Wreszcie puszczają nas, a sytuacja powtarza się na górze, przy koparce. Zjadamy z robotnikami arbuza kupionego jeszcze w Serbii. Potem już tylko w dół, aż w doliny, gdzie główna droga o nawierzchni z tłuczonego wapienia, z wyprzedzającymi nas tirami jest przeżyciem zgoła odmiennym. W miasteczku Koplik zatrzymuje nas policyjny patrol, bardziej z ciekawości, niż z jakiegokolwiek innego powodu. Było już późne popołudnie, więc mocno rozzzzssssbawionym głosem tłumaczą, jak trafić do Thet. Właśnie tu zjeżdżamy z głównej "drogi" na wąski, ale przyzwoity asfalt. Przynajmniej nie kurzy się na potęgę. Niebawem, u podnóża gór, w cisowym zagajniku przed Dedaj stajemy na biwak, pachnący tymiankiem i rozgrzanymi cisami. Z Plav przejechaliśmy 124 km pięknymi i nietrudnymi drogami, wymagającymi jedynie czujności za kierownicą.

Dzień drugi. Dzisiaj chcemy dojechać do Theth, małej wioski zagubionej w samym sercu Gór Przeklętych, osławionej opisami w przewodnikach. Wjeżdżamy na wielką, drogową pętlę przez wysokie góry. W wiosce Boge kończy się asfalt. Może i sam Bóg nie ma dalej wstępu? Wszak to Góry Przeklęte, a tablica miejscowości podziurawiona z broni palnej przypomina informację z netu, na temat bezpieczeństwa w Albanii: "W Albani jest bezpiecznie, z wyjątkiem gór północnej Albanii". Właśnie wjeżdżamy w góry północnej Albanii... Komentarz pilota ("a-ja-jaj") zamyka temat niebezpiecznej Albanii już do końca podróży. Przy okazji robienia fotek okazuje się, że cały wczorajszy dzień, te wszystkie przepiękne góry, były robione na najwyższej czułości aparatu. Skutkuje to dużym ziarnem na zdjęciach. Trzeba uważać z nastawami aparatu. W cyfrowym aparacie bardzo łatwo można popsuć coś, co niepowtarzalne. Droga ostro wspina się pod górę. Dla nas nie problem, ale ekipie na rowerach szczerze współczujemy. Jest upał, do Theth nie będzie strumieni ani źródeł wody. Dość nieoczekiwanie wyjeżdżamy na przełęcz, skąd widok na góry - tu banalne stwierdzenie, jak na tamto miejsce - zatyka dech w piersiach. Góry Przeklęte jak na dłoni. Choć to raczej Góry Przepiękne, nie na darmo nazywane Alpami Albańskimi. Gdy już nas odetkało, zjeżdżamy w dół. Po drodze rozmawiamy przez radio CB z Polską. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale tak to bywa z radiem, gdy otworzą się szczególne warunki do dalekich łącznośći. Operator Czesław z Małopolski był niemniej zaskoczony, mimo, że jego hobby polega na nawiązywaniu łączności dx-owych. Potem jeszcze kilkakrotnie słyszeliśmy polskie nawoływania, w tym rozmowy polskiej ekipy w Albanii, której chyba deptaliśmy po piętach. Jeszcze przed Teth wreszcie uzupełniamy wodę, a chwilę potem biorę prysznic pod przydrożnym wodospadem. Gdy "na gółkę" atakuję wodospad, wtedy akurat tą część trudno dostępnego zakątka kraju postanawia odwiedzić kilka ekip jadących busami. Bo musicie wiedzieć, że obok nieczęstych terenówek, po tutejszych drogach kursują busy i - rzadziej - stare, osobowe mercedesy.
No i wreszcie wjeżdżamy do Theth. W dość surowej, rozległej dolinie wita nas kilkunastoletni chłopak. Przyjemnym angielskim zaprasza do rodzinnego baru i kempingu. Równie przyjemnie i nienatrętnie sugeruje, żebyśmy nie korzystali z innych kempingów w Theth, tylko właśnie z jego. Przejeżdżamy przez wioskę, zwiedzamy zabytkowy kościół. Pod kościołem dopadają nas dwa sympatyczne, angielsko gadające łobuziaki, w wieku tego pierwszego. Sępią o słodycze (jesteśmy na to przygotowani), o euro, a po usztywnieniu naszego stanowiska - o bycie przewodnikiem po wiosce, o przejażdżkę na dachu naszego auta. Mam opory, w końcu odpuszczam: tylko mocno się trzymajcie. Lekko głodni wracamy do centrum wioski. Jest czas i okazja na poznanie albańskiej kuchni. W barze chcemy zamówić obiad. To nie takie proste. Bar to bar, wyszynk znaczy się. Chłopak idzie po rodziców, ci deklarują przygotowanie obiadu specjalnie dla nas. Nie rozmawiamy o menu, po prostu zamawiamy obiad, a oni go przygotują. Czas oczekiwania spędzamy nad przepysznym, zimnym i puszkowanym sokiem brzoskwiniowym, który później przywozimy do Polski w ilości hurtowej.
Wreszcie obiad jest podany, w ogrodzie jednego z zabytkowych, kamiennych domów nieopodal baru. Czegóż to nam nie podano... Otóż nie podano nam niczego, co jakoś podświadomie zakładaliśmy. No bo jak wyobrażasz sobie obiad w górskiej, albańskiej wiosce? Na stole w cieniu pnącego winogrona i suszącej się bielizny postawiono porcje makaronu (z oliwą i jakąś przyprawą), chleba, frytek, białego sera (chyba owczego), sałatki z pomidorów i ogórków oraz grilowanej papryki. Wszystko smaczne, sycące, tylko jakieś takie dziwne. No bo makaron z chlebem i ziemniakami... Syci wyjeżdżamy z Theth, a obiad wspominamy do dzisiaj jako intrygujący. Rzekę na końcu wsi przejeżdżamy brodem.

Miejscowi mówili, że do wioski dojeżdżają drogą przez Boge, tą, którą przyjechaliśmy. Teraz zaczyna się druga część pętli przez góry. O niej mówią: gorsza, trudniejsza. Zobaczymy, co to znaczy. Niedaleko poniżej wioski rzeka przebija się przez ciasne wąwozy. Warto rzucić okiem i wyobrazić sobie, jak woda przeciska się przez te przełomy podczas wiosennych roztopów. Dalsza droga wprowadza w kolejne doliny. W szerokich miejscach dolin powstają olbrzymie, kamieniste połacie pozbawione roślin. Tu, wiosną, spotykają się rzeki z kilku bocznych dolin i nie dają szansy niczemu, co stanie im na drodze. Teraz jest suche lato, więc zjechałbym na dół na biwak, ale jest na to za wcześnie. Mijamy małe osady, jakieś ruiny i wreszcie jest ONA: wielka, skalna brama, którą widziałem jako duży cień na zdjęciach satelitarnych, jeszcze przed wyprawą jeżdżąc "palcem po mapie". Zdjęcia zrobiły na mnie duże wrażenie, jakoś wyobrażałem sobie ten "przecisk", a teraz tu jestem. Z jednej strony bramy, a za chwilę z drugiej. Jestem, zobaczyłem, przejechałem. Dopiero za bramą jest most i przejazd na drugą stronę doliny, jak każe mapa. Rozpoczynamy wspinaczkę w coraz bardziej zielonych górach. Przybywa rozjazdów. Nawigacyjnie trudny odcinek. Bierzemy nawet informatora. Bierzemy dosłownie, bo starszego pana z laską, w spodniach od garnituru, w białej koszuli i kamizelce, który idzie do sąsiedniej wioski na spotkanie, podwozimy do miejsca, skąd ma już z górki, a my wiemy, jak jechać. Do dzisiaj mam przed oczami jego dumę, skromną elegancję, chęć pomocy i jakiś taki głęboki spokój, mimo problemu ze zrozumieniem wpólnych gestów. I do dzisiaj żałuję, że nie podwieźliśmy go do wioski, do której szedł. Z kim chciał się spotkać? Z kumplem, niewidzianym od zeszłej niedzieli albo od roku? Napiją się razem piwa? A może spotka się z kobietą, dla której przywdział odświętny strój? Niebawem znajdujemy uroczą łączkę na biwak. Niby tuż przy drodze, ale bardzo intymnie i z rozległym widokiem na góry. Po sytym obiedzie w Theth teraz tylko delikatna kolacja z winem. Dzień był przepiękny, przejechaliśmy zaledwie 79 km.

Dzień trzeci. W nocy troszkę wiało, niebo zapowiada deszcz. Szybkie śniadanie i ruszamy razem z deszczem. Od wczorajszego mostu droga jest jakaś inna. Zdarzają się wymyte przez wodę rozpadliny i odcinki skalne, gdzie trzeba jakoś, okrakiem, ustawić auto tak, żeby nie szorowało potem mostami o glebę. I choć dla busów byłoby to kłopotliwe, nie stanowi żadnego problemu dla terenowego auta. Pojawiły się również przydrożne krzyże, a nawet "wieloosobowe" tablice pamiątkowe. Trochę to niepokojące, ale nie sądzę, żeby ci ludzie mieli na tej drodze kłopoty latem. Droga do Shkodry przebija się przez kolejne pasma gór. Wzdłuż zboczy widać przebieg naszej drogi jako jaśniejszą kreskę albo tylko uskok w płaszczyźnie lasu. Ktoś musiał tę drogę wytyczyć, zbudować i doprowadzić do miejsc, gdzie mieszkał pasterz i jego owce lub kozy. Olbrzymi nakład pracy, żeby pasterz mógł dostać się w doliny? Droga jest na tyle wąska, że trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby minąć się z autem jadącym z naprzeciwka.
Czasem muszę cofać do najbliższego szerszego miejsca, czasem przytulam się do zbocza, albo - za czym Agnieszka wprost przepadała - do krawędzi drogi, gdzie już tylko powietrze i orły. Innym razem, już z daleka widząc zbliżające się auto, wjeżdżałem w jakieś poszerzenie drogi, jakąś zatoczko-mijankę. Rytuał mijania zawsze miał podobny przebieg, zawsze odbywał się przy akompaniamencie klaksonów i machania rękami. A gdy zrobiłem sobie krótką przerwę tuż przy drodze, kierowca przejeżdzającej ciężarówki zatrzymał się, a ze słów i gestów wynikało, że sprawdza, czy wszystko w porządku, czy nie potrzebujemy pomocy. Takie sytuacje, taki klimat, czuliśmy cały czas jadąc przez góry. A spędziliśmy w nich większość czasu. 80% powierzchni Albanii to góry. Jeszcze przed Shkodrą trafiliśmy na grupę dzieciaków po zajęciach w przyklasztornej szkółce. Zostawiliśmy im większą część zapasu naszych słodyczy. Mijały nas potem zakonnice w białych habitach prowadzące defendera. Z historycznych i geograficznych
powodów góry północnej Albanii są zamieszkałe przez katolików. Centralne i południowe części kraju zamieszkują muzułmanie. Wyjeżdżamy z gór na płaskie. Szerokie koryto rzeki jest suche i kamieniste. Kamienny jest także uroczy, zabytkowy most. Ma 300 lat, a wygląda jak rzymski akwedukt.
Jest i Shkodra. Wyjmujemy kasę z bankomatu. Ile tego wziąć? Ile będziemy potrzebować w naszej podróży?
Przeliczamy to jakoś w odniesieniu do cen paliwa. I tankujemy na przyzwoitej stacji. Uzupełniamy zapasy kuchenne i opuszczamy miasto. Nie jest to łatwe, bo ruch na ulicy odbywa się na luźnych zasadach, zewsząd słychać klaksony a rowerzyści potrafią przejechać przed maską na drugą stronę ulicy. Jak w Neapolu, ale atmosfera bardziej przyjazna. Spieszymy się do Komanu. Mamy chytry plan, żeby jutro dostać się na prom do Fierze, więc chcemy tam być już dzisiaj. A pogoda nie sprzyja. Deszcz ścigający nas od rana teraz przechodzi w burzę z ulewą. Dojeżdżamy do Komanu. Ulewa taktownie się kończy. To był jedyny deszczowy dzień w czasie naszej podróży po Albanii. Za rzeką, przy moście, jest kemping. Mamy silny imperatyw, żeby dostać się rano na prom, żeby być jak najbliżej wjazdu, więc przez tunel jedziemy wprost na przystań promową. Naczytałem się w necie, jak to jest z promem. Ilość miejsc jest ograniczona, więc wszyscy nie wjadą na prom. A ilu będzie tych "wszystkich"? Gdy prom przypłynie, najpierw muszą go opróżnić, auta będą wyjeżdżać jednokierunkowym tunelem. Jeśli zostaniemy przed tunelem, czy nas wpuszczą, czy zdążymy? Różne obawy, różne pomysły. [Z zeznań innej grupy, która była tam wprawdzie we wrześniu wynika, że na czas rozładunku promu policja zamyka drogę przed tunelem, a gdy wszyscy z promu już zjadą, puszczają ruch na przystań, zaczynając od aut wyjeżdżających z kempingu. To miłe i praktyczne, ale nie wiem, czy postępują tak zawsze.] Ostatecznie stajemy na biwak wprost na betonowej przystani promowej, za tunelem.

Z pozoru jest mało intymnie: niewielki, betonowy placyk, tuż obok knajpki i restauracyjka, jakieś auta przyjeżdżają i odjeżdżają, kręcą się ludzie, przypływa łódź z owcami, inna odpływa. Na przystań przyjeżdżają Austriacy, których już znamy, potem Czesi na motocyklach. Potem wszyscy odjeżdżają. Z jednej strony skalne ściany z wjazdem do tunelu, z drugiej obiecujące wody jeziora zatrzymane tuż obok zaporą. W knajpie barman zeznaje, że można tu zostać na noc, za drobną opłatą, bo to jest kemping. Rzeczywiście - na oknach wyklejone są napisy "kamping" i "hotel". Pytamy więc o hotel, gdzie on jest? Chłopak pokazuje na podłogę między stolikami "O, tutaj, na karimatach". W Albanii trzeba nieco przewartościować tradycyjne pojęcia. W restauracji na piętrze jest kibelek z umywalką, więc są warunki. A barman jakoś trzyma to wszystko w kupie, w czystości, jest uprzejmy, chętnie podaje informacje. Wprawdzie chwilowo nie poda nawet kawy, bo nie ma prądu. Mimo bliskości elektrowni trafiliśmy na brak energii. Po godzinie prąd wrócił. Robimy obiad. Cielęcina kupiona w Shkodrze, duszona z warzywami obok motopompy porzuconej na nabrzeżu.
Zapach obiadu przyciągnął kilku mężczyzn. Będziemy musieli ich nakarmić? Skończyło się na jakichś wesołych gestach i pogaduszkach o starej motopompie. Znowu przyjeżdżają Austriacy. Stają obok nas, przygotowują nocleg. Być może też mają obawy o miejsce na promie. A może udzieliła im się nasza panika? Zapada zmierzch, atmosfera robi się fajna. W knajpie obok do późna głośno gra muzyka, ktoś na tarasie wznosi kolejne toasty, ale wszyscy są spokojni. Zasypiamy szybciej, niż oni kończą swój dzień. Tego dnia przejechaliśmy 115 km. Do Komanu prowadzi dziurawy asfalt.
Dzień czwarty. Rano jedyną toaletę okupują wszyscy przyjezdni. Tylko Austriaków jest ośmioro. Znajomy naszego barmana je na śniadanie makaron... Prom [ferry] zasadniczo robi jeden kurs dziennie: o 6.30 wypływa z Fierze, w Komanie jest około 9, a o 10 zabiera się z powrotem. Słyszałem, że czytałem, że czasem płyną dwa promy. Widziałem ten drugi prom, "troszkę" zaniedbany, ale kiedy uruchamiają drugi kurs - nie wiem. Tak więc musieliśmy dostać się na TEN prom. Już przed 9-tą na przystani zaczynają się nerwowe ruchy. Teren przystani, za który już zapłaciliśmy jak za kemping, teraz zmienił kwalifikację i jest parkingiem, wymagającym kolejnej opłaty, choć auto stoi, gdzie stało. Płacą wszyscy, więc nie wygląda to na haracz od naiwnych turystów. Biletu na prom nie można kupić tak, żeby mieć pewność wjazdu. A przyjeżdżają kolejne busy. robi się czujnie: swoich, zarabiających na turystach, wpuszczą pewnie w pierwszej kolejności. Sytuacja jest taka, że "w kolejkę" ustawiłem się pierwszy, a teraz drogę do wjazdu zastawiło kilka innych aut. Jakoś przestawiam samochód, żeby nie być takim ostatnim. Gdy załoga zaczyna załadunek, rzecz idzie sprawnie i dość sprawiedliwie. A busy tak jak przywiozły ludzi do promu, tak zabierają tych, którzy przypłynęli z Fierze i wracają z powrotem, nie zajmując reglamentowanego miejsca na pokładzie. Dużo miejsca natomiast zajął TIR. Jadąc grupą w kilka samochodów można mieć stresa. Dlaczego tak rozpisuję się o miejscówce na promie? Otóż prom z Komanu do Fierze płynie jedną z trzech najpiękniejszych tras na świecie. [Druga jest w Norwegii a trzecia gdzieś w Ameryce Południowej]. Ponadto, płynąc do Fierze trasa naszej podróży układa się bardzo zgrabnie, i gdybyśmy
na prom się nie dostali, trzeba objechać spory kawałek Albanii i być może zrezygnować ze zwiedzenia jakiegoś zakątka. Warto więc popłynąć promem. TRZEBA nim popłynąć! Zatem płyniemy. Nad dziobem i rufą promu dominują żółte bramy, tak charakterystyczne dla zdjęć z rejsu promem, które widziałem w necie przed wyjazdem.

A nad bramami dominują góry: czasem łagodne, czasem przepaściste jak na spływie Dunajcem. Bywa, że pomiędzy skałami dla promu pozostaje niewiele miejsca, a z daleka do ostatniej chwili nie widać żadnego przesmyku między nimi. Trasa absolutnie nie przereklamowana. Słońce, upał, rozgrzany pokład a na nim różne typy ludzi, przez ponad 2 godziny rejsu szukające jakiegoś zajęcia dla siebie. Na brzegach małe osady, dla których od 1974 roku, kiedy zbudowano zaporę z elektrownią w Komanie i zalano doliny, jedynym środkiem transportu jest łódź. Nasze elektroniczne mapy pochodzą właśnie z 1974 roku, więc GPS kreśli ślad jeszcze w dolinach, a nie po niebieskiej płaszczyźnie.
Dopływamy do Fierze. Z promu kierujemy się w stronę Valbone, przygranicznej wioski i doliny, słynącej z piękna i licznych wodospadów. Jest środek lata, więc z wodospadów nici. Dobra droga, wysypana tłuczniem, z nowymi, betonowymi barierkami, urokliwa, ale jesteśmy trochę rozczarowani nieczynnymi wodospadami. Wjeżdżamy głęboko w góry, gdzie po drugiej stronie leży nasza dobra znajoma - wioska Theth. W Valbone spotykamy jedyne w Albanii tablice upraszające o zachowanie czystości, o zbieranie śmieci. W Albanii ma to pewne uzasadnienie, bo często spotykamy dzikie wysypiska śmieci. Z drugiej strony, w Polsce też trafiamy na takie w najmniej spodziewanych miejscach. Na początku wsi jest urokliwa knajpa, urządzona ze smakiem, skromnie ale konsekwentnie i czysto. Zostajemy na obiad, to kolejna próba. Trochę trudności językowe, trochę głód powodują, że nie doktoryzujemy się lokalnych smakołyków, tylko zamawiamy pewniaka: rybę z grila, podobno jakąś tutejszą, ale mógł to być po prostu pstrąg. Ale: to był WSPANIAŁY PSTRĄG Z GRILA. Obiad, obsługa, klimat - wszystko na wysokim poziomie. Co ciekawe - za obiad płacimy tyle samo, co za poprzedni, w Theth (1350 leków za dwa nakarmione żołądki). Nawet podejrzewamy pomyłkę kelnera, z szacunków wychodziło więcej. Przez nikogo nie ścigani zjeżdżamy w doliny. Ostatnie spotkanie z Austriakami i jedziemy w stronę Kukes. Obok kolejnej elektrowni wodnej wjeżdżamy na dobrą, bardzo krętą i czasochłonną drogę na południowych brzegach jeziora zaporowego. Właśnie tak: cza-so-chłon-ną. Jest tego ze 30 kilometrów, a jedziemy i jedziemy. Po drodze zatrzymują nas dwie albańskie dziewczyny, chcą sprzedać jakieś zioła (miętę) i kubeczek jagód. Wszystko po 200 leków.
Musicie wiedzieć, że w Albanii wszystko kosztuje 200 leków (no, prawie wszystko). Dziewczyny, śliczne blondynki, są siostrami. Często w Polsce pytano mnie, czy Albańczycy są czarni? Otóż nie, w każdym razie nie zauważyłem. Mają jasną karnację, jak Polacy. Może są bardziej ogorzali od słońca, może trafiaja się jacyś ciemniejsi, ale nie są czarni. Kamper za nami odkupił od dziewczyn pół kubeczka jagód, tyle im zostało. Czy też zapłacili 200 leków? A powinni. Wreszcie dojeżdżamy do Kryezi i jeżdżamy na szosę do Kukes. Ta szosa ma wysoki status, bo jest jedną z trzech dróg Albanii uwzględnionych w Automapie. Wcześniej była burza, na drodze leży sporo gałęzi i kamieni opadłych ze stromych ścian okalających drogę. Trzeba uważać, jesteśmy już zmęczeni i rozglądamy się za miejscem na biwak. Im większa szosa, im bliżej dużych miast, tym o dziki biwak trudniej. Zjeżdżamy w rokującą szutrową drogę. Prowadzi dnem ostro wciętej doliny. Jest surowo i ponuro, ponad nami strome stoki, droga na szerokośc auta, dużo głazów, nie ma gdzie stanąć na noc. Ba - nie ma nawet gdzie zawrócić. W końcu wracamy jednak na szosę. W pobliżu przełęczy dostrzegam anteny telefonii komórkowej. Tam staniemy, musi być jakiś dojazd do nich i kawałek miejsca. Niebanalną drogą dostajemy się na szczyt. Piękny widok, dużo płaskiego, świetne miejsce. Wyłączam silnik, ale diesel nadal warczy. Kurde - pracują agregaty pod antenami. Wiatr co chwilę przynosi smród spalin. Zostajemy, będzie dobrze, pewnie to chwilowy brak prądu, za godzinę, dwie, agregaty się wyłączą, będzie gites.
Nie było gites, warczały całą noc. Warczały, gdy odjeżdżaliśmy stamtąd rano. W nocy baliśmy się, że zaczadziejemy, bo czuć było spaliny. No właśnie; było czuć. A czad jest bezwonny. I stoimy w przewiewnym miejscu. Tak kombinowaliśmy. Dzisiaj zrobiliśmy 161 kilometrów, nie licząc rejsu promem.
Dzień piąty. Rano jeszcze żyjemy. Agregaty nadal warczą. W czasie zjazdu do szosy drobny incydent z owadem większym od naszego szerszenia, hałasującym jak szlifierka. Wpadło toto przez okno jazgocząc okrutnie (krzyczę z wrażenia), odbiło się ode mnie i poleciało do nawigatora (krzyczy z wrażenia). Potem odcinek autostrady, porządnej, z docelowym ograniczeniem prędkości do 80 km/h. W Kukes uzupełniamy warzywa i pieczywo. Miły policjant przypomina nam, żebyśmy pamiętali o zamknięciu auta. Ruszamy na południe, chcemy jechać malowniczym przełomem rzeki Zin Drin. Jedziemy asfaltem zbyt daleko, omijając mało ewidentny zjazd w szutrową drogę. Trafić w nią to lekki problem, na zakręcie szosy opada w dolinę i jest mało widoczna.
Generalnie trzeba odpuścić kierunek na Peshkopi. Znowu jedziemy wąskim szutrem przyklejonym do zbocza. Błękitna rzeka wije się gdzieś pod nami, przeciska w wąskich przesmykach, w szerszych miejscach rozlewa szeroko, eksponuje kamieniste łachy. Co jakiś czas jej nurt mącą wody rzek wpadających z bocznych dolin. Droga to od rzeki ucieka, to znowu do niej powraca. Mijamy kolejne osady, muzułmański cmentarz i co chwilę bunkry. Małe, jednoosobowe pomniki wielkiej schizy Hodży, który za swoich rządów wybudował ich podobno 600 tysięcy. Ażurowym w każdej płaszczyźnie mostem przeprawiamy się na drugą stronę doliny.

Zaczynamy szukać zjazdu do Parku Narodowego Lura. Rozpytujemy spotkanych ludzi, bo na drogowskazy nie liczymy. Starają się tłumaczyć, jak mogą. Dżentelmen wiozący owce poświęcił nam dużo czasu. Mówił po angielsku, co rzadkie u starszych Albańczyków. Powiedział, że owce zawiezie dookoła, bo tą drogą, o którą pytamy, ze zwierzakami by nie pojechał. Inni spotkani lokalesi proponują przejść na rosyjski. Ale po moim pytaniu rzuconym w języku Puszkina szybko ze śmiechem rezygnują. Zbyt dawno korzystali z tego języka. Albania dość wcześnie, jak na stare "demoludy", wystąpiła z Układu Warszawskiego i bliżej im było wówczas do języka chińskiego. Niebawem po minięciu starego, żółtego land rovera (seria ambulans, znany wśród podróżniczej gawiedzi punkt orientacyjny), porzuconego na poboczu, zjeżdżamy do Cidhne. Tam dopiero rozpytujemy o drogę do Lury. Widzimy ją ponad nami, trawersującą zbocze, ale nijak wjechać w nią nie potrafimy. Wreszcie nabieramy wysokości. Spotykamy pasterzy na osiołkach i osiołki obładowane drewnem zwożonym z gór. Droga coraz bardziej rozmyta, potem lawiruje między skałami. A widoki znowu zatykają. I wtedy nagle wyjeżdżamy na rozległy płaskowyż otoczony górami. Tyle, że jeziorek tu nie ma. Lekko pofalowane łąki, pobekujące w w oddali owce, ciepłe światło popołudniowego słońca. Można tu stanąć na biwak. Ale my chcemy do słynnych jeziorek Lura. Leżą w górach po drugiej stronie doliny. Jeszcze długa droga, dojedziemy tam o zmroku... Z płaskowyżu zjeżdamy głęboko w dolinę, gdzie leży tytułowa wioska Lura. Rozpytujemy o jeziorka (jak można rozpytywać po albańsku?). Jedziemy, ale pewni nie jesteśmy dokąd. Wysokogórskie stawy nie są zaznaczone ani na naszej mapie, ani na szkicach w przewodniku. Nawet nie wiemy, czy one tu są. Pomocny okazuje się Ozi i stare mapy. Mimo błędów w kalibracji mapy widać, że jedziemy we właściwym kierunku, chociaż ustalenie właściwego kierunku na licznych serpentynach nie jest łatwe. Droga też nie, mamy łagodny rock crawling. Wreszcie jesteśmy u celu. Stajemy na brzegu jeziorka wysoko w górach. Jest późno, chłodno i wieje.

Zjeżdżamy nad mniejszy staw, jest bardziej przytulny, bo otoczony lasem. A tam... eee, no nic takiego nadzwyczajnego, po prostu stoją tam dwie terenówki: land rover i toyota na niemieckich numerach. Grzecznościowo pytamy, czy nie będziemy przeszkadzać. Ubrani w polary i czapki patrzą na mnie jakoś dziwnie: T-shirt i krótkie spodnie. Jest mi ciągle gorąco po emocjach ostatnich kilku godzin. Jeszcze długo kręcę się w takim stroju wokół auta, a jestem raczej ciepłolubny. Jesteśmy na wysokości ponad 1700 metrów, Niemcy są tam od dłuższego czasu, więc zmarzli. Robimy szybki obiad i wznosimy wspólny toast za odwieczną przyjaźń polsko-niemiecką. Najpierw wódką macedońską, a potem naszą żubrówką. Pojemność landklinicznego kubeczka przerasta możliwości Niemców - piją ze swoich homeopatycznych naparstków. Thomas prowadzi portal www.landyfahrer.dyndns.org. Tego bogatego w przeżycia dnia przemierzyliśmy 147 kilometrów, w większości po szutrach i kamienia.
Cdn.
Reportaż ukazał się na stronie Landklinika.pl
www.expedycja.pl/artykul/1177,albania-alias-shqip%C3%ABria-2011,-cz.1/